Wszystko przemija, co jest piękne
Wszystko co piękne jest, zostaje.
Grzegorz Turnau
***
Miała wkoło siebie tych, którzy kochali ją, miała ogród pełen kwiatów, które kochała ona. Lecz jej wilgotne rzęsy rozmywały nadzieję, że następnego lata z tymi samymi ludźmi usiądzie na skoszonej trawie w ogrodzie wypełnionym maciejką i planami na nieuchronną przyszłość. Najtrudniej było przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości, w której teraz miała żyć. Nawet ból był do zniesienia, ale ta szpitalna codzienność… Z nią nie potrafiła się oswoić. Nie było tam kwiatów, które każdego poranka cieszyły jej słabe serce jak wtedy, gdy z największą czułością dbała o nie, będąc gospodynią w swoim domu. Nie było tam słodkich pomarańczy, którymi dzieliła się z każdym, kto odwiedzał jej skromne mieszkanie. W czterech ścianach białego pokoju brakowało kolorów, którymi zapełniał się na wiosnę jej balkon, gdy zmieniła mieszkanie na dużo spokojniejsze. Już nie musiała tak daleko chodzić na przystanek autobusowy. W zasadzie teraz w ogóle nie musiała wychodzić, od korytarza dzieliło ją zaledwie osiemnaście kroków. I miała wszystko pod ręką. Bez większego wysiłku prosiła o herbatę czy telefon. Największym ciężarem była tęsknota. Za przyszłością, która jeszcze tamtego roku dojrzewała pod młodą jabłonią w odkupionym od znajomego niewielkim sadzie. Cieszyła się z każdego listka i liczyła dojrzewające w słońcu kwiaty, obiecujące smaczne owoce. Całe jej życie było radością, która dzisiaj zmniejszała się do rozmiarów piąstki jej córeczki, zaciskanej na znak, że nie zgadza się na tak gwałtowny zwrot w jej pięcioletnim życiu.
Mama miała przyjść na przedstawienie, w którym Ania grała główną rolę. Mama nie przyszła, nie zdążyła. Zabrało ją przeznaczenie, siła, wiara, coś potężnego, co nazywane jest przez każdego inaczej i tłumaczone na setki obcych języków. Zbliżały się Święta, te o których mówią, że są najpiękniejsze. Dla tej małej zima miała być najsmutniejszym wydarzeniem, na jakie stać było dziecięcą wyobraźnię. Mając zaledwie pięć lat, musiała zmierzyć się z najtrudniejszym wyrokiem, na przyjęcie którego młode serce nie było gotowe. Żadne kochające serce nie byłoby gotowe. Mokre oczy tej kobiety, zawsze mądre, uważne i pełne życia nie prosiły o pomoc, nie oczekiwały litości. Matka, z boku taka sama jak inne. Przywykła.
***
Wchodzi do kancelarii, aby skrócić czas pobytu Ani w przedszkolu. Aby przemeblować swoje życie i zrobić w nim miejsce na nowe wartości. Na razie na miesiąc. Drzwi były uchylone. Formalności nie wymagają intymności.
– Zazdroszczę, że może pani odbierać córeczkę zaraz po obiedzie. Ja mogę odbierać syna grubo po szesnastej, a i często się zdarza, że ledwo zdążam tuż przed siedemnastą. Tak pędzi to życie droga pani, nieubłaganie… Zmieniła pani umowę już na stałe? – Ktoś stara się być miły i pyta ją o powód wizyty w kancelarii. Ten bezpośredni znak zapytania na końcu, wytrąca ją z równowagi.
– Nie… Na razie tylko na miesiąc. Chcę z moją córką spędzić jak najwięcej czasu, bo niewiele nam go zostało. – Jej głos jak poukładana talia kart rozsypuje się nagle bez mrugnięcia okiem. Karty pędzą jedna za drugą, burząc porządek jej pozornie poukładanego świata. Każde słowo to jak zamach na jej życie, które starała się związać ze sobą jeszcze na jakiś czas.
***
Brakowało mi w jej oczach figlarnych płomyków, które jeszcze niedawno ozdabiały jej twarz. Tęczowe zygzaki na sukience nie tworzyły już oryginalnych wzorów, ale wyprostowane, układały się w obojętną ciszę bladych pasków na sukience o co najmniej numer za dużej jak na jej drobną i wychudzoną sylwetkę. Czas rozesłał swoje nici pajęcze i zarzucił sieć na jej życiu, kąsając je powoli, acz dosłownie i zbyt agresywnie. Miała 38 lat, a to za mało, aby odejść nie zamykając za sobą tylu rozdziałów pięknej i fantastycznej powieści, jaką pisała o sobie samej odkąd dowiedziała się, że jest chora. Zaczęła się cieszyć. Wcześniej nie miała na to czasu. Odkładała wszystko na później i nigdy wcześniej nie czuła zapachu skoszonej trawy. Teraz kładła się na łące przed domem swoich rodziców i brała na ręce biedronki. Biegała boso po wczesnej rosie i zachwycała się przyjemnym zapachem wilgotnej mgły, która wcześniej przeszkadzała, gdy jechała samochodem przez duszne miasto. Oddychała pełną piersią, ściśniętą przez suchy kaszel i tłumione, zawstydzające ją emocje. Odkrywała życie. Z każdym dniem dowiadywała się, że jest ono piękne, wartościowe i uzależniające. Nie pracowała już tak dużo, nareszcie miała czas, aby upiec ciasto i zjeść z rodziną dwudaniowy ciepły obiad. Tyle szczegółów wypełniało w tej chwili jej krótkie życie. Tyle kolorów i zdarzeń zapisywało się teraz na kartach jej powieści, do której wracam prawie każdego wieczoru z zapartym tchem i ściśniętym żołądkiem.
Pewnego dnia podeszła do mnie i spytała:
– Pani Izo, czy mogłaby pani skończyć za mnie tę książkę, ja już nie zdążę tego zrobić… Zostało mi niewiele czasu. Pisałam o sobie i o swojej córce… Pani odgadnie moje intencje. Jest pani do mnie bardzo podobna.
Stałam i czułam jakby Ziemia odmówiła mi grawitacji. Kręciło mi się w głowie, nie byłam zmęczona, a kłucie w klatce piersiowej ciążyło mocno i dotkliwie. Bolało mnie całe ciało jakby sparzone pokrzywą, zdradzone urokiem pachnącej łąki. Niebo zaczynało się piętrzyć niczym spienione urwisko, o które uderzają rozzłoszczone fale. Nie zgadzałam się na jej podróż bezpowrotną. Cały świat się nie zgadzał.
– Jestem pisarką. Oprócz rachunkowości, od zawsze mój wolny czas wypełniało pisanie. Myślę, że z perspektywy czasu, zapisywałam rzeczy mało istotne. W ogóle zdaje mi się, że niewiele rzeczy w moim dotychczasowym życiu było dla mnie naprawdę ważnych. Na palcach jednej ręki mogłabym wyliczyć: na pracy się zaczyna i na pracy się kończy. Dobrze zarabiałam i uważałam, ze to wystarczy. Kiedy przyszłam do przedszkola na dzień otwarty w pani grupie, zobaczyłam nie tylko zajęcia z dziećmi. Obserwowałam was, jak ufnie patrzycie sobie w oczy, widziałam, że działacie jak zgrany, dobrze dobrany zespół. Pozazdrościłam pani takiego porozumienia z dziećmi, dyscypliny, która okazywała się stawianiem mądrych wyborów. Marzę, by ukończyć tę książkę. Piszę w niej o radości, jaką zobaczyłam w tym przedszkolu i jakiej doświadczyłam na własnej skórze, kiedy córeczka ściskała mnie za szyję, okazując mi jedynie część swojej wielkiej miłości, której pozostałą ulokowała już dawno w pani osobie. Zaczęłam pisać, gdy pojawiły się u mnie pierwsze zwiastuny choroby. Pisanie było swego rodzaju rozmową z samą sobą, odpowiadaniem na pytania, których dotychczas unikałam. To autorefleksja, na którą wciąż brakowało mi czasu. Są to moje przeżycia, również z mojego dzieciństwa, które tak diametralnie różni się od dzieciństwa mojej córki. Może tylko w jednym jesteśmy podobne: obie będziemy musiały pogodzić się ze stratą. Czy jej się to uda? Tego już się nie dowiem. I bardzo dobrze, bo moje serce nie wytrzymałoby takiej wiedzy.
W książce nie pytam: dlaczego ja? Ale: dlaczego dopiero teraz?
Dlaczego dopiero teraz potrafię aż tak wiele: dostrzegać piękno wokół siebie, odczuwać przyjemność z nicnierobienia i znajdowania w tym sensu i znaczenia. Teraz słyszę śpiew ptaków, nauczyłam się odróżniać niektóre z nich, doceniłam spacery brzegiem jeziora i ciszę lasu dającą niespotykaną intymność myśli i rozliczeń z samym sobą. Dedykuję tę książkę całemu światu, który pęta nam ręce na tyle cienką ułudą, że nie czujemy ucisku i co jakiś czas na moment udaje się nam z niej wyswobodzić. Ale tylko na chwilę. Tak naprawdę, dopiero gdy stajemy naprzeciw swojego życia, które musimy oddać w ręce lekarzy i czterech ścian szpitala, dowiadujemy się, skąd mamy czerwone ślady na przegubach dłoni. I co nas tak ściskało przez całe nasze dotychczasowe życie… To ograniczenia, które sami sobie narzuciliśmy, twierdząc, że to wina innych.
Proszę, aby pani skończyła ostatni rozdział. Ja zapewne już nie dam rady. Z dnia na dzień staję się coraz słabsza i gasnę wśród miliona gwiazd na niebie, które nie przestają oświetlać drogi wędrowcom i zagubionym żeglarzom. Chciałabym, aby moja opowieść o życiu i walce, rujnującej po kolei wszystko co kochałam, była drogowskazem dla tych, którym się wydaje, że mają przed sobą prostą i równą drogę. Niech na autostradzie marzeń, nie tracą kontroli prędkości. Niech nie pędzą, niech ta książka ich zatrzyma. Macie jeszcze tyle do zrobienia. Życie jest takie wartościowe, nieodgadnione, zaskakujące. Wystarczy znaleźć czas na pobycie ze sobą, z dziećmi. W ich towarzystwie czas płynie według odrębnych zasad. To one uczą nas, jak czerpać z życia to, co najpiękniejsze. Proszę mi nie odmawiać. Kto najlepiej rozumie dzieci i tak wiele wie o radości, jeśli nie nauczycielka przedszkola? Musiałam znaleźć kogoś, kto potrafi się cieszyć szczerze i bez myślenia o konsekwencjach, komu zdarza się bujać w chmurach i skakać prosto w kałuże. Szukałam takiej osoby, która nie zadawałyby mi pytań, ale towarzyszyła mojemu dziecku bez robienia przerwy na żal. Chciałam, aby ten ktoś nie obracał się na mnie, ale patrzył nieustannie na moją córkę i traktował ją zwyczajnie jak pozostałe dzieci. I zależało mi, aby był to ktoś, kto ma wpływ na moje dziecko. Kto pomoże mu dorosnąć, wyjaśni, dlaczego ludzie odchodzą i w jaki sposób poradzić sobie ze stratą. Moje życzenia nabrały tempa, koncentrując się w pani osobie. Teraz czuję się już spokojna. Proszę kontynuować tę nasza radość. Proszę pamiętać o radości, za każdym razem, gdy spojrzy pani na moją córeczkę. Proszę panią, aby uczyła ją pani radości zawsze podwójnie. Kiedy mnie zabraknie już siły, ona będzie miała jej na tyle, że przetrwa.
***
Listopadowe słońce kończyło swój dyżur na niebie, rzucając ostatnie ślady na bezkresny grafitowy błękit, w który wpatrywałam się z zainteresowaniem. Myślałam o mamie Ani. W którym miejscu nieba teraz jest? Próbowałam rozszyfrować łamigłówki kłębiastych chmur, które układając się w różne kształty, być może chciały przekazać mi wieści od dobrych aniołów. Mówią, ze kolor nieba zależy od nastroju tych, którzy odeszli. Leżałam w hamaku, a wiatr lekko kołysał mnie na boki. U stóp leżała książka o radości, odnalezionej zbyt późno, aby się nią zachłysnąć. Opowieść o promienności, jaka towarzyszyła tej kobiecie w ostatnich dniach jej tak diametralnie i szybko zmieniającego się życia. Miałam świat u swych stóp. Byłam nauczycielką przedszkola. Nie przestaję nią być. Nie przestaję nauczać o radości. Zwolniłam. Mam czas, aby poleżeć na hamaku i codziennie jem z moimi dziećmi śniadanie. Anię zapraszam często do siebie, nocuje w pokoju Martynki, są przyjaciółkami. Często opowiadam Ani, jaką wyjątkową kobietą była jej mama.
Wydrąż orzecha włoskiego i umocuj w jego środku żagiel z opakowania po cukierku, następnie puść w miseczce z wodą, niech błąka się od brzegu do brzegu, szukając swojego portu. I doświadczaj tej przyjemności, jaką dają zwykłe rzeczy i sprawy, których nie zauważasz na co dzień. A które budują twoje życie. – To fragment niedokończonego rozdziału kobiety, mamy, żony i mojej przyjaciółki, którą zdążyłam poznać, zanim zniknęła za bramą nieba. Dokończyłam tę książkę, lecz zaczęłam od nowego rozdziału. Zostawiłam ten niedokończony, jak nie kończy się pamięć o tych, którzy od nas odchodzą – zawsze za wcześnie. Listopad to miesiąc, w którym wspomnienia wypełniają nasze myśli i serca jak balsam łagodząc nasze pytania o sens i powody, dlaczego niektórych już nie ma wśród nas.
Pamiętajmy, że dzieli nas zaledwie kilka kroków czy nawet kilometrów od drugiego człowieka, że na preriach pasą się dzikie kare konie. A za drzwiami pokoju siedzi samotne dziecko. Gdy los wyrywa z korzeniami tę wydeptaną ścieżkę, burzy odbudowane relacje, dzieli wszystko, co łączyło dwa życia w jedno, zaczynamy zdawać sobie sprawę, jak wiele dobrego mamy jeszcze przed sobą. Życie jest jak podróż, w której nie może zabraknąć nam czasu na zachwycanie się. Życiem, po prostu.
Nauczycielko przedszkola, ucz dzieci tej ważnej prawdy. Ucz, że warto cieszyć się ze szczegółów, drobnostek, maleńkości. Ta niezwykła umiejętność da im siłę i sprawi, że staną się „wielkimi ludźmi”.